"Amadeusz" nie jest poczciwym klasykiem, nie trzeba obchodzić się z nim jak z jajkiem. To żywe, fascynujące kino, a nie żadna perła z lamusa. W słynnej książce "Lęk przed wpływem" Harold Bloom
"Amadeusz" nie jest poczciwym klasykiem, nie trzeba obchodzić się z nim jak z jajkiem. To żywe, fascynujące kino, a nie żadna perła z lamusa. W słynnej książce "Lęk przed wpływem" Harold Bloom opisuje pojęcie wpływu literackiego i kategorię silnego poety. Według amerykańskiego krytyka literackiego każdy młody artysta jest niejako więźniem przeszłości, tradycji i świadomości. Wydaje się, że teoria Blooma idealnie nadaje się, by wykorzystać ją na gruncie filmowym. Pomyślcie tylko, ilu reżyserów próbuje przewalczyć wpływ swoich mistrzów: Von Trier, Zwiagincew, Tarantino… Co jednak, gdy pojawia się na scenie nowicjusz, który niczego się nie boi, żadnego oddziaływania ani żadnej konkurencji? O tej sytuacji opowiada właśnie "Amadeusz" Miloša Formana.
Kiedy Wolfgang Amadeusz Mozart pojawia się na scenie, muzyczny świat startuje jakby od nowa, od początku. Jest tak, jakby przeszedł ogromny huragan i pozostawił za sobą tylko gruzy. Wśród nich w ruinach przeszłości, leży nijaki Antonio Salieri – w innym świecie, przy innym układzie i większym szczęściu mógł być dla młodego kompozytora mistrzem, mentorem albo chociaż starszym kolegą po fachu. Niestety, nie jest. Wolfgang Amadeusz Mozart jest bowiem geniuszem i nikogo nie potrzebuje. Choć młodszy wiekiem jest zdecydowanie silniejszy od Salieriego. Co więcej, Włoch dobrze wie, gdzie jego miejsce. Ta świadomość wpędza go w ramiona szaleństwa, nie pozwala przestać stawiać zabójcze pytania: "Jak to jest, że on, a nie ja? Dlaczego ten szczeniak, który śmieje się jak koń, bezczelny prostak, który nie ma w sobie za grosz pokory, a nie ja – uniżony asceta, sługa Boży?"…
W jednej z pierwszych scen filmu zniszczony, zapomniany, umierający Salieri rzuca w kierunku księdza, który przyszedł go odwiedzić: "Wszyscy są równi w oczach Boga, czyżby?". Naprawdę w niewielu filmach to proste pytanie brzmi równie gorzko i okrutnie, jak w "Amadeuszu". I nawet nikt tu nie jest winny, że jedni są miernotami, a drudzy – geniuszami. Tak po prostu jest. Ludzie widocznie się z tym rodzą. Czy można się z tym pogodzić? Raczej nie, mówi Forman. Oczywiście, to jedno pytanie nie wyczerpuje całego potencjału "Amadeusza". Autorowi "Lotu nad kukułczym gniazdem" udało się przecież stworzyć wielowarstwową konstrukcję, w której jest miejsce dla opowieści: o sztuce dworskiej i tej autentycznej, o męce tworzenia, o zapomnieniu i rehabilitacji, której już raczej nie ma szans się doczekać, wreszcie o tych, którzy decydują się żyć u boku artysty i płacą za to zawsze zbyt dużą cenę.
Wydaje się jednak, że to zniszczenie iluzji "równości" jest w filmie Formana najistotniejsze. W końcu sztuką nie każdy z nas się zajmuje, wszyscy jednak zazdrościmy innym ich talentów. Oczywiście, może nie wszyscy, są też ci, i ci są pewnie najszczęśliwsi, którzy w ogóle nie zaprzątają sobie tym głowy, ale nie o nich (nie dla nich?) jest to film.